Byłem swojego czasu wielkim fanem Mangi i Anime.

Wiecie, to takie kreskóweczki dla dzieci, które przyjechały do nas prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni. Kocham anime i mangi na tyle, że ich pochłaniania wypełniało całe moje młodzieńcze życie. Tak się stało, że tytułem, który najbardziej zapadł mi w pamięć i do którego do tej pory lubię wracać, jest Death Note. Specyfika tego dzieła odpowiada mi w stu procentach. Horror z nutką gry psychologicznej, pełno zawiłych i świetnie rozegranych intryg i do tego motyw paranormalny. Gradka dla fanów tego typu dzieła.

Scenariusz Death Note to dla mnie majstersztyk.

Nie chodzi o samo anime i motyw notatnika śmierci. Temat jak każdy inny. Można zrobić na jego podstawie świetny film, a można też zrobić naprawdę tandetny twór. To, co przyciąga uwagę w oryginalnym Notatniku Śmierci, to świat przedstawiony i charakterystyka postaci. Ich przesłanki, podejmowanie decyzje, siatka relacji – wszystko było dopracowane w stu procentach i trzymało w napięciu od początku do końca. Ciężko było wybrać, która z postaci lubiło się najbardziej: socjopatycznego Lighta, obrzydliwie inteligentnego, aczkolwiek ekscentrycznego L, czy może przebiegłego boga śmierci Ryuuka. Okazuje się jednak, że Death Note nie miał szczęścia do filmowych adaptacji. Na dobrym anime i świetnej mandze się zatrzymało.

Jakiś czas temu Netflix zapowiedział wypuszczenie adaptacji filmowej tej właśnie mangi. Byłem wtedy pod niemałym wrażeniem, ponieważ Netflix, jak wiadomo, złych produkcji nie robi. Kiedy obejrzałem zapowiedź filmu, wyglądało to naprawdę zachęcająco. Prawda jest taka, że na zapowiedzi mogłem zakończyć i może nie czułbym tego niesmaku, co dzisiaj.

Yagami Light, to młody chłopak z bardzo dobrej rodziny i wysokim współczynnikiem pozornej sprawiedliwości. Pewnego dnia znajduje notes nazwany Notatnikiem Śmierci. Okazuje się, że zeszyt jest nietypowy. Każdy, kogo nazwisko zostanie w nim zapisane – umiera. Mangę tego zacnego tytułu wydano w roku 2003, a anime pojawiło się na rynku trzy lata później. Death Note to pozycja kultowa. Zyskała naprawdę ogromną rzeszą fanów. Po obejrzeniu tworu Netflixa mam ochotę przelać gorycz, jaka się we mnie wzbudziła poprzez klawiaturę. Jakbym mógł, to chyba kazałbym całej grupie odpowiedzialnej za tę produkcję klęczeć na grochu w ramach pokuty. Ciężko jest mi odseparować scenariusz od tego, jak film wygląda. Po prostu nie potrafię oceniać go bez pryzmatu mang i anime. Nie chodzi przecież o małe zmiany w scenariuszu. Netflix zrobił to zupełnie inaczej.

Zacznę od tego, że najbardziej rozwścieczyła mnie charakterystyka głównych bohaterów.

Yagami Light, czyli nasz główny bohater w serii mang i anime, jawi się, jako niesamowicie bystry, inteligenty socjopata. Jest świetnym strategiem, niewykazujących ani grama uczuć – ani miłości, ani pogardy, ani zrezygnowania. Jest totalnie przeźroczysty emocjonalnie. Sprawia to, że ruchy, jakie podejmuje, są mocno nacechowane analizą sytuacji, jaka wokół niego się rodzi. Przy tym wszystkim, świetnie manipuluje ludźmi. Nie jest to zasługa posiadanego Notatnika. On po prostu jest taki z natury. Przyjmuje na klatę pojawienie się Boga Śmierci, dyskutuje z nim, prowadzi grę, jak równy z równym. Ma kompleks Boga, który tylko pomaga mu wcielić jego plan idealnego świata w życie. Yagami nie ma zahamowań nawet w stosunku do swojej rodziny i potencjalnej ukochanej. Jego kompanem, jest niesamowicie przebiegły, ironiczny i sarkastyczny Bóg Śmierci Ryuuk, który dla zabawy wyrzuca swój Notatnik Śmieci tak, aby jakiś człowiek stał się jego posiadaczem. Ryuuk jest taką mocno pozytywną postaci w tej opowieści. W przeciwieństwie do Yagamiego ma poczucie humoru. Pozwala mu na różne kroki, ale robi to tylko i wyłącznie dla zabawy. Cały czas podpuszcza chłopaka, do brnięcia w kolejne intrygi. Postacią, która walczy z socjopatycznym Yagami, jest L. Nie znamy ani imienia, ani nazwiska tego bohatera. L to młodziutki, mocno ekscentryczny chłopczyk, który próbuje odkryć tożsamość osoby, która zabija. Jest nieprzeciętnie inteligentny, ale przy tym, zachowuje się jak malutkie dziecko.

Okazuje się, że tak świetnie zrobione postaci można było zniszczyć.

Pierwsze kilka minut produkcji Netflixa sprawiły, że już nigdy nie będę taki sam. Potok łaciny podwórkowej, jaki wylałem w trakcie oglądania tego filmu, nie nadaje się do publikacji. Yagami to przestraszony bachor, bez instynktu samozachowawczego, przejawiający mocne rozchwianie emocjonalne. Nie jest ani w jednym punkcie podobny do swojej mangowej kreacji. Ryuuk to raczej mocno nieobecny Bóg Śmierci, który bardziej bawi się w standardowe rozgrywki, niż intryguje. Postaci L w ogóle nie chcę komentować, bo nie ma języka, który opisałby moje niezadowolenie. Nie wspomnę już o ukochanej Lighta, czyli Miyi, która także nie pasuje do swojego pierwowzoru. Co więcej, frustrujące są zmiany dotyczące samego Notatnika. Mordy, jakich dokonuje Light są … makabryczne. Oryginał charakteryzował się tym, że zabójstwa były przemyślane i dokonane z zimną krwią. Wystarczy w większość przypadków zawał serca. Tutaj, latają głowy, leje się krew i wypływają flaki. Jest to adaptacja zrobiona pod bandę rozpieszczonych, amerykańskich nastolatków, przyzwyczajonych do horrorów z gatunku Oszukać Przeznaczenie.

W sieci możemy znaleźć różne recenzje tej adaptacji, ale mnie nie porwała ona przez ani sekundę.

Przemęczyłem ten film, wylewając potok łaciny przed siebie. Czuje się mocno oszukany przez stajnię Netflixa. Przecież prawda jest taka, że tworząc tę produkcję, uderzali do fanów anime i to na ich grono liczyli. Zrobili z tego jednak taką tragedię, że nie jeden fan oryginału miał ochotę sobie w łeb strzelić. Pod względem kinematografii Notatnik Śmierci niczym nie zaskakuje. Jest to kolejna produkcja dla dzieciaków żadnych flaków na ekranie. Podkład muzyczny jest dla mnie bardziej komedią niż tłem podtrzymującym napięcie. Wplecenie do filmu znanych hitów nie było dobrym zabiegiem. Mnie po prostu rozpraszało. Bardzo nie podobał mi się także aktor grający Lighta. Nie był to typ osobowości i powierzchowności, jaki spotkaliśmy w oryginale. Aktorka grająca Mie, także nie zaskoczyła. Była niewyraźna i pasowała mi bardziej na nastolatkę i przebudowanym ego, niż osobę, która wspomaga Boga Śmierci. Przez większość czasu dziewczyna pozostaje w cieniu Kiry, by z biegiem wydarzeń stopniowo przejmować stery. Nie tak to miało być. Szkoda też, że Mia Sutton nie jest Misą Amane. Obraz z oryginału był zwyczajnie ciekawszy. Pozostaje też problem zakończenia filmu, które jest tak cukierkowe, jak dobre romansidło. Manga i anime finiszują, pozostawiając ogromną ilość niedopowiedzeń i czasu na własną analizę. Tutaj – było zwyczajnie nudno.

Owszem, znajdziemy też recenzję traktujące o tym, że Notatnik Śmierci Netflixa jest fajnym filmem, ale są to zapewne recenzję mocno odklejone od oryginalnego tworu.

Ja niestety nie potrafię analizować Netflixowej produkcji tak, jakby anime i manga Death Note nie istniały. Po to oglądałem ten film, aby zobaczyć nowe wydanie historii, którą kocham. Dostałem jednak zupełnie nowy film, który totalnie nie spełnił moich oczekiwań i nie pasował do tego, co lubię w produkcjach filmowych. Możliwe, że problemem był czas. To powinien być serial. Jednosezonowa, dziesięcioodcinkowa produkcja, która pozwoliłaby opowieści się rozwinąć i nabrać niezbędnego rozmachu. Możliwe też, że jest to moje tłumaczenie na koniec, ponieważ jak dla mnie nowy Notatnik Śmierci jest historią opowiedzianą nieco po łebkach i bez przypatrzenia się oryginałowi.

Jeżeli ktoś oczekiwał, że nowy film w końcu okaże się adaptacją godną anime, będzie zawiedziony.

Ja właśnie tak się czuje. Okazuje się, że ta świetna produkcja nie ma szczęście do ekranizacji. Przywołuje mi to na myśl drugą boską mangę, czyli “Avatar – The Airbender“. Jego historia adaptacyjna jest tak samo żałosna, aczkolwiek anime i manga są niesamowite. Wielka szkoda, bo można było zrobić z Death Note naprawdę dobry film, na miarę “The Saw“, “Red Dragon“, lub “The Silence of the Lamb“. Takiej specyfiki spodziewałem się po ekranizacji, a nie horroru dla dzieciaków. Kiedy oglądałem Death Note w oryginale, przed oczami miałem postać Hannibala Lectera – psychopaty, który bez emocji i uczuć toczy grę na ekranie. Dostałem – nawet nie namiastkę tego. Netflix po raz pierwszy w życiu mocno mnie zawiódł.

 

Bernard to redaktor naczelny SpeedTest.pl. Jest analitykiem i pasjonatem gier. Studiował na Politechnice Wrocławskiej informatykę i zarządzanie. Lubi szybkie samochody, podróże do egzotycznych krajów oraz dobre książki z kategorii fantastyka.